Spokojnie, nie musicie czytać całego tekstu, żeby poznać moją odpowiedź na tytułowe pytanie. Chyba nic mnie w środowisku kibiców Barcelony nie irytuje tak bardzo jak właśnie ta uniwersalna recepta na każdy kryzys. „Pora odejść od DNA” - i wszystko staje się jasne... bo przecież „tak już się nie gra w piłkę, to już nie działa”. Jeżeli ktoś tak uważa, to proszę o poświęcenie mi kilkunastu minut - postaram się mu udowodnić, że się myli.
Choć temat ten „chodził za mną” już od jakiegoś czasu, to bezpośrednim przyczynkiem do napisania tego tekstu jest oczywiście wczorajszy mecz z Gironą. Wcale nie uważam, żeby był on tragiczny w wykonaniu podopiecznych Xaviego – ot, starcie dwóch ofensywnie nastawionych drużyn, w których zwyciężyła ta bardziej skuteczna i po prostu wyglądająca w tym sezonie dużo lepiej. Siedząc na trybunach Stadionu Olimpijskiego miałem jednak w głowie powracającą myśl: „cholera, czemu my nie gramy jak oni?”.
Czym jest barcelońskie DNA?
Aby w ogóle zacząć rozmawiać o mitycznym DNA (sam nie lubię tego określenia – można je zastąpić „ideą”, „piłkarskim światopoglądem”, „wizją gry”… czym tylko chcecie), na początku trzeba byłoby je zdefiniować. Robiło to już wiele głów mądrzejszych ode mnie, a jedną z moich ulubionych definicji jest ta, którą podzielił się Albert Capellas, niedoszły trener przejściowy przed objęciem drużyny przez Xaviego.
„Gra pozycyjna [Juego de posición] opiera się na trzech filarach, trzech „P”: pozycja, posiadanie i pressing.
Pozycja nie odnosi się tylko do przestrzeni, którą zajmujemy na boisku, ale do sposobu, w jaki ją zajmujemy: będąc właściwie sprofilowanymi, skanując wszystko co dzieje się w naszym otoczeniu przed otrzymaniem piłki, itd. To bardzo ważne mieć dobrą pozycję na boisku i dobrą pozycję twojego ciała w tej strefie, biorąc pod uwagę piłkę i to, gdzie się znajdujesz.
Dobra pozycja na boisku ułatwia dobre posiadanie, bo zawsze jest więcej opcji na podanie, więcej trójkątów, więcej przekątnych i jest dużo łatwiej zagrać do wolnego zawodnika. Ale posiadanie zawsze ma swoje „dlaczego”: czy to, aby wygenerować przewagę czy, żeby znaleźć właściwy moment na przyspieszenie. Czasami tym „dlaczego” jest wykonanie 20 podań, bo gra się zdezorganizowała i chcemy odbudować pozycje, zaczerpnąć powietrza i odzyskać rytm gry, a gdy już go mamy, pam, przyspieszamy od nowa. To „dlaczego” jest zawsze najbardziej skomplikowane. Do niczego nie służy podawanie piłki tylko po to, żeby ją podawać. Chcemy przemieszczać ją z jednej strony boiska na drugą, żeby defensywa rywala straciła koncentrację i gdy otworzą się przestrzenie, zagrać podanie między linie, które pozwoli nam na rozerwanie przeciwnika.
Ostatnim „P” jest pressing. Jeżeli stracimy piłkę, chcemy ją odzyskać najszybciej jak to możliwe. Dlaczego? Dlatego, że gdy tracisz piłkę, pojawia się chaos: drużyna przeciwna nie jest zorganizowana, nie jest należycie otwarta, tylko zwykle jest bardzo skupiona w strefie jej odzyskania – to jest najlepszy moment, żeby zabrać im piłkę, gdy wykonujesz właściwy pressing. Jeżeli odzyskasz piłkę blisko bramki rywala, w tym chaosie, jest duża szansa na groźny kontratak, a przeciwnik musi znów zrobić dużo rzeczy, żeby cię zaskoczyć i dotrzeć do twojego pola karnego. Nasza reguła pięciu sekund jest połączona z uważną obroną, bo to sprawi, że unikamy dużo biegania do tyłu. Zawsze mówię: „Jeżeli nie lubisz biegać, upewnij się, że biegasz bardzo agresywnie w ciągu paru sekund do przodu, a ja oszczędzę wiele sprintów do tyłu tobie i całemu zespołowi”.
Teoria vs praktyka
Oczywiście powyższe to hasła, które trzeba jeszcze przekuć na boisko. Jak to zrobić?
Nie ma jednej, uniwersalnej recepty, ale pewne punkty są wspólne, niezależnie od preferowanego systemu gry. Z pewnością zespół chcący grać juego de posición (które, upraszczając, uważam za idealny model gry do wdrażania DNA Barcelony) powinien wyprowadzać piłkę od tyłu, a pomagać w tym będą zarówno bramkarz, jak i obrońcy, których zadania wykraczają poza te czysto defensywne.
Sercem drużyny powinien być środek pola, cierpliwie szukający opcji zagrania w wolne przestrzenie i potrafiący natychmiast przyspieszyć grę, gdy tylko się one pojawią. Te zaś kreują szeroko ustawieni skrzydłowi, odważnie wchodzący w pojedynki jeden na jeden.
Wreszcie, na szpicy winien się znaleźć mobilny, uciekający na wolne pole i rozrywający defensywę przeciwnika napastnik. Jednocześnie, to właśnie on powinien być pierwszym obrońcą i dawać kolegom sygnał do podjęcia próby odzyskania piłki wysoko, w czym polega kompaktowe ustawienie i małe odległości pomiędzy piłkarzami.
Wczoraj mogliśmy to wprawdzie momentami zaobserwować w praktyce… ale nie w wykonaniu Barcelony.
Miłe złego początki
Co ciekawe, moim zdaniem powyższy opis pasuje również do Xavinety. Ale bynajmniej nie tej z obecnego sezonu. Ani nawet nie tej z zeszłego. Aby odnaleźć moment, gdy to mityczne DNA było najbardziej widoczne, musimy cofnąć się o ponad półtora roku, do początków pracy Xaviego.
Pamiętacie jeszcze serię kolejnych rywali, którym Barcelona serwowała cztery bramki? Atlético, Valencia, Athletic, Napoli, Real… przypomnijcie sobie, w jaki sposób wówczas graliśmy. A teraz przypomnijcie sobie, kto to robił. Regularnie zasiadaliśmy, aby oglądać z przodu Adamę Traoré, Eza Abde czy Ferrana Jutglę. W środku pola pojawiał się Nico González, a Xavi… utyskiwał, że zasady LaLigi nie pozwalają na wystawienie jeszcze większej liczby piłkarzy rezerw jednocześnie.
Choć wykonawcy indywidualnie byli po prostu słabszymi piłkarzami niż ci, których posiadamy teraz, to kolektyw funkcjonował zdecydowanie lepiej. Czy to nie brzmi czasem znajomo? Czy to przypadek, że Oriol Romeu w zeszłym sezonie dyrygował środkiem pola Girony, a w tym sezonie świetnie prezentuje się Eric García? Czy oni są tak słabymi piłkarzami jak w Barcelonie, czy tak dobrymi jak pod wodzą Míchela?
W Barcelonie nie ma sezonów przejściowych
Tak mówił Joan Laporta niedługo po objęciu władzy. I jak powiedział, tak zrobił. Choć jego pierwsze okienko transferowe upłynęło jeszcze pod znakiem sprowadzania piłkarzy z kartami zawodniczymi na ręku, to już zimą 2022 roku wydano spore pieniądze na Ferrana Torresa. Latem mieliśmy już zaś do czynienia z prawdziwą jazdą bez trzymanki – aktywowane były kolejne dźwignie, Gerard Romero non stop ogłaszał, że „COŚ się dzieje”, a my witaliśmy Raphinhę, Koundé czy Lewandowskiego. Wzmocniona drużyna zdobyła mistrzostwo i Superpuchar Hiszpanii, a zarząd klubu się nie zatrzymał – choć tym razem nie sięgnięto do kieszeni, to w drużynie pojawili się İlkay Gündoğan, João Felix czy João Cancelo.
Efekt? We wczorajszym meczu jedynym piłkarzem w wyjściowym składzie, który wywodzi się z La Masii był… Iñaki Peña. Co jednak bardziej istotne, wszyscy zawodnicy pierwszej jedenastki, może oprócz Pedriego, to już nie wchodząca na salony młodzież, a w pełni dojrzali sportowcy. Wśród nich nie brakowało futbolistów, za których płacono ponad 120 milionów euro, takich, którzy zwiedzili już kilka topowych lig, zwycięzców Ligi Mistrzów, czy nawet piłkarza, który stracił Złotą Piłkę tylko w wyniku odwołania plebiscytu.
Nie ma zatem co się dziwić, że i oczekiwania wzrosły – a Barça Xaviego niestety rzadko kiedy jest im w stanie sprostać. Zbyt często dostajemy nijakie mecze z grającą ospale pomocą i jednym z najlepszych rozgrywających świata będącym regularnie poza grą. Ze „skrzydłowymi” bez dryblingu, którzy schodzą do środka i tylko pomagają zewrzeć szyki rywalowi. Ze statyczną dziewiątką, która nie wychodzi na wolne pole, zaś na jej próby pressingu można się tylko uśmiechnąć z politowaniem.
DNA Barcelony jest obecne głównie podczas konferencji prasowych. Na boisku próżno go szukać... od czego zatem mielibyśmy chcieć odchodzić?
Barça w budowie?
Moim zdaniem, ogólnie krytyka kierowana w kierunku Xaviego bywa bardzo przesadzona i nietrafiona. Wydaje mi się, że w tym względzie w sporej mierze pokutuje jeszcze jego boiskowy wizerunek – choćby dlatego każde wspomnienie przez niego o murawie wywołuje uśmiechy. Nie uważam też, aby „zasłużył” on sobie na porównania do Ronalda Koemana (na marginesie, moim zdaniem porównania z jakimkolwiek trenerem, który mógł korzystać z usług najlepszego piłkarza w historii nie mają sensu).
Tym niemniej, z niepokojem przyjąłem wczorajsze słowa Mistera, że Barça dalej jest „w budowie”. Nawet jeżeli to prawda, bo we wczorajszym meczu zagrało pięciu piłkarzy, którzy do pierwszego zespołu dołączyli ostatniego lata (Cancelo, Felix, Gündoğan, Fermin oraz Lamine Yamal), a po ostatnim sezonie doszło do prawdziwej rewolucji w szatni (odejście trójki kapitanów i powstanie wyrwy w środku pola po 15 latach), to niestety – nie jest to wystarczające wytłumaczenie.
Mógłbym zrozumieć tę wymówkę, gdyby Barça starała się nawiązywać do swojego DNA, a istotne role w drużynie odgrywaliby kolejni wychowankowie z La Masii. Okej, musi nie wyjść raz czy drugi, żeby wyszło za trzecim razem. Tak jednak nie jest. W momencie, w którym wzmocnienie kadry zespołu wiązało się z podjęciem decyzji mających znaczenie dla całej przyszłości klubu, zdecydowano się na drogę wyników od razu, a nie powolnego rozwoju.
O ile jestem przekonany do tego, że Xavi doskonale rozumie, jak powinna wyglądać jego Barcelona… to coraz mniej wierzę, że jest w stanie wdrożyć te idee w praktyce. Może to dlatego, że o ile z pewnością jest autorytetem dla młodych piłkarzy, to trudno mu przekonać do swoich koncepcji zawodników już w pełni ukształtowanych, którzy pracowali z wieloma uznanymi trenerami? Może domaganie się kolejnych wzmocnień okazało się dla niego mieczem obosiecznym – bo nagle z nauczyciela w pierwszych klasach podstawówki musi stać się profesorem uniwersytetu, a nie jest na to gotowy? Może rozwój trenera i zespołu powinien iść ze sobą w parze, a te proporcje zostały zachwiane?
A może zamiast ciągle odchodzić od DNA… trzeba do niego wreszcie powrócić?
P.S. Nieczęsto chwalę się swoimi przewidywaniami (głównie dlatego, że nieczęsto bywają one trafne), ale boję się, że moja opinia z tekstu zapowiadającego sezon starzeje się – niestety – całkiem zgrabnie.
Komentarze (94)