Mistrzostwa Świata w Katarze zostawiamy za sobą. Argentyna zdobyła najcenniejsze trofeum i, stając trzeci raz na piłkarskim Olimpie, zapisała się w historii złotymi zgłoskami. Przed sięgnięciem po „długopis i kartkę”, dałem sobie kilka dni, aby emocje opadły i proporcje ślepej euforii do racjonalnego myślenia chociaż trochę się wyrównały. Nie koronuje mnie to na króla real-time’u, ale liczę, że poniższe przemyślenia staną się początkiem ciekawej dyskusji.
Dlaczego świat chciał wygranej Messiego?
Ten Mundial, pomimo kontrowersyjnej otoczki związanej z kwestiami organizacyjnymi czy społecznymi, miał w sobie coś magicznego. I to na długo przed startem. Wiedzieliśmy, że nadchodzi zmierzch gwiazd rywalizujących o miano najlepszego piłkarza w historii. Coś jak ostateczne starcie mające wyjaśnić, kto miał rację w dyskusji trwającej kilkanaście lat. Mam jednak wrażenie, że środowisko piłkarskie nieśmiało przemycało swoje sympatie przemawiające za Messim bardziej niż za Ronaldo. Często trafiałem na wypowiedzi w stylu „jeśli nie my, to niech wygra Argentyna, bo Leo zasłużył’. Padały ze słów fanów piłki nożnej, ale też piłkarzy. Piszę to z pozycji kibica Barcelony, więc być może ta perspektywa jest nieco zakrzywiona, ale nie mogę pozbyć się uczucia, że futbolowy świat podświadomie wiedział, jak ta historia powinna się zakończyć. I zakładając, że jest w tym chociaż odrobiona prawdy, to warto zadać sobie pytanie – dlaczego?
Kiedy Messi odszedł z Barcelony, napisałem artykuł, w którym wspomniałem, że miarą jego wartości dla kibiców nie jest 35 zdobytych przez niego trofeów, ale 778 rozegranych meczów. Podniesienie pucharu i uhonorowanie zawodnika złotym medalem to swego rodzaju podsumowanie, efekt. I chociaż wywołuje radość, dumę, to czy tworzy przywiązanie z daną postacią i pozwala się zżyć z nią bardziej niż obserwowanie w spotkaniach o zdecydowanie mniejszej randze tydzień po tygodniu? Moim zdaniem nie.
Obserwowaliśmy w blisko ośmiuset meczach proces dojrzewania Messiego, ale odłóżmy na bok ten piłkarski. Bo historia, która dokonała się na naszych oczach, to przede wszystkim opowieść o człowieku. O nieśmiałym chłopcu stającym się pewnym siebie mężczyzną z zahartowanym charakterem. O drodze, jaką przebył od bycia schowanym w drugim rzędzie ze wzrokiem wbitym w murawę za pierwszoplanowymi postaciami do dumnie kroczącego lidera potrafiącego być inspiracją. I to stało się kluczowe. Doświadczaliśmy tego procesu, byliśmy jego częścią. I ośmielę się postawić tezę, że uproszczony wzór na sukces to suma umiejętności sportowych, charakteru i szczęścia. Zachwycaliśmy się rozwojem tego pierwszego czynnika, jak również niezwykłe wrażenie robiło dopełnianie go ewolucją tego drugiego.
Tutaj widzę odpowiedź na to, dlaczego świat chętniej wkładał trofeum za Mistrzostwo Świata właśnie Messiemu, przenosząc sympatie reprezentacyjne bardziej na Argentynę niż Portugalię. Cristiano od samego początku był sprowadzany przez media do roli maszyny. Przebijał się głównie ten aspekt boiskowy, ale czy kwestie osobowościowe również nie były odzwierciedleniem tego? Zawsze potrafiący pokazać swoją wyższość, przewagę. Głośno wyrażający przekonanie o własnej wartości, często pozbawiony skromności. Od początku z mentalnością gotową do sięgania po największe trofea. To okazało się być cenne na murawie, ale wyjęło z jego historii ten smaczek dorastania do roli przywódcy.
Dodatkowo, te i inne cechy charakteru wywołały swego rodzaju sztuczną walkę dobra ze złem między nim a Argentyńczykiem. Zostało to wzmocnione przekazem medialnym, bo dziennikarze chętnie uwydatniali aroganckie zachowania Cristiano, niepotrafiącego trzymać języka za zębami. Kontrastująca do tego postawa stroniącego od kontrowersji w życiu prywatnym, ułożonego, grzecznego na boisku Leo (na wczesnym etapie kariery), stała się doskonałym fundamentem tej wojenki.
I dodając naturalną chęć opowiadania się za dobrą stroną do nieco bardziej filmowego scenariusza kariery, świat wskazał palcem na Messiego, jako tego, który powinien wygrać finał.
To kto jest w końcu tym GOATem?
Debata nad wyższością jednego nad drugim przypomina kolejne odcinki „Mody na sukces”. Kiedy wydaje się, że wszelkie argumenty już padły w najróżniejszych konfiguracjach, wyciągane są kolejne fakty, statystyki i interpretacje. Jest naprawdę niewiele tematów o piłce nudzących mnie tak bardzo jak ten. Wielokrotnie czytałem różnorakie zestawienia. Ronaldo ma 140 goli w Lidze Mistrzów, Messi zdobył ich 129, więc to stawia wyżej w hierarchii tego pierwszego. Tym bardziej, że wygrał te rozgrywki o jeden raz więcej. Ale przecież drugi z nich w karierze klubowej zdobywał 0,93 gola w przeliczeniu na 90 minut, a Cristiano tylko 0,83. Z kolei Portugalczyk dokonywał tego w różnych ligach, nie tylko w hiszpańskiej. I wtedy dołączamy do rozważań Maradonę, grającego w innych czasach. Takich, że gdyby przenieść do nich Messiego i Ronaldo, to przecież połowy tego by nie osiągnęli. A Pelé? Ma trzy mistrzostwa świata, to był dopiero gość, kilka półek wyżej niż wymieniona trójka!
Od dawna staram się uciekać od udowadniania, dlaczego dla mnie Messiego nie da się zdetronizować. Podkreślam – dla mnie. Zawsze uważałem, że uznanie kogoś najlepszym w historii jest na tyle subiektywne, że hamuję się przed narzucaniem opinii innym. Jeśli sądzisz, że lepszy był Cristiano – okej. Maradona, Pelé? Nie ma sprawy, szkoda czasu na dyskusje. I kiedy sądziłem, że nic więcej nie będę mieć do powiedzenia na ten temat, Argentyna wygrała Mundial, a w mojej głowie coś przeskoczyło.
Jest coś, czego żadne przeliczenia nie oddadzą. I to są emocje.
Oglądając finał Mundialu przez 87 minut, następnie zakrywając oczy jak przy najstraszniejszym horrorze do końca regulaminowego czasu gry dotrwałem do dogrywki będącej kontynuacją sinusoidalnych odczuć euforii i rozczarowania. Ulgi i spełnienia, kiedy Argentyna przybliżała się do zwycięstwa, przerywanych brutalnym zderzeniem z rzeczywistością za sprawą fenomenalnej skuteczności Mbappe. Stawały mi przed oczami przegrane finały drużyny z Ameryki Południowej, a wiązankami wulgaryzmów przyprawiałem perspektywę kolejnego z nich. I potem w serii rzutów karnych skończył to Montiel wydobywając z mojego gardła najgłośniejszą radość, jaką mogłem sobie wyobrazić.
Żaden mecz nie wywoła już u mnie takich emocji. Tak, to samo mówiłem po remontadzie z PSG w 2017 roku, ale tym razem to już „chyba na pewno”. I żadna kariera nie przekona mnie, że Messi powinien być za kimś w rankingu najlepszych. Oczywiście, jest szansa, że ktoś zdobędzie więcej tytułów, bramek, asyst, pobije rekordy, ale nie sądzę, by te osiągnięcia pozwoliłby na tak silne doznania wynikające z kibicowania mu. I mówiąc wprost – będzie już zawsze najlepszy. Dzięki temu zrozumiałem, dlaczego przez lata Maradona był, a pewnie przez część kibiców dalej będzie, stawiany nad Messiego mimo mniejszej liczby goli, trofeów, krótszego czasu spędzonego na szczycie. Związał ich ze sobą emocjami niedostarczanymi przez Leo. Dopiero przełamanie tej bariery pozwoliło nawiązać statusem do boskiego Diego.
Ponadto, łącząc ponownie umiejętności z charakterem, według wielu Messi również ze względu na swoją osobowość nie dorastał do pięt Maradony. Argentyna czekała nie tylko na piłkarza z pucharem, ale człowieka będącego odwzorowaniem ich podejścia do życia. Dojrzały, czasem arogancki, prowokujący, pewny siebie Messi znacznie bardziej zasługuje w oczach Argentyńczyków na status legendy niż ten spokojny, skryty chłopak. Bo oni sami tacy są. I takich cech szukają wśród autorytetów.
Staliśmy się częścią najpiękniejszej historii
Nie z pozycji postronnych kibiców, którzy, nie mając swoich faworytów w finale, stwierdzili, że Messiemu wygrana się należy. Przeżyliśmy to, trwając w niej kilka czy kilkanaście lat i oczekując na postawienie kropki po najważniejszym rozdziale. Wyposzczeni przez lata kryzysu Barcelony, zawirowań instytucjonalnych, mogliśmy na moment znowu poczuć satysfakcję z dużego sukcesu po wygranym finale.
A cała ta przygoda, od meczu otwarcia aż po wzniesienie pucharu, stała się możliwością doświadczenia namiastki tego, co odczuwali Argentyńczycy. Napięcia, oczekiwania, rozczarowania po porażce z Arabią Saudyjską, wiary w końcowy sukces po wyjściu z grupy, dumy z posiadania kolektywu prowadzonego przez prawdziwego lidera, a w końcu olbrzymiej radości i poczucia spełnienia. Zazdroszczę tym, którzy stanowili część pięciomilionowej fiesty w stolicy kraju mistrzów świata, ale jednocześnie cieszę się, że nawet przez ekran telewizora Albicelestes zaszczepili w nas pierwiastek świętującego Buenos Aires. I ktoś może tego nie rozumieć. Dziwić się, że obca reprezentacja i kompletnie obca osoba biegająca po murawie z opaską na ramieniu potrafi doprowadzić do takiej euforii.
Ja natomiast jestem szczęśliwy, że futbol potrafił obudzić w nas tak silną pasję, stanowiącą najlepszy dowód słów popularnej przyśpiewki – „no te lo puedo explicar, porque no vas a entender”.
Argentyno, dziękujemy za ten piękny czas.
Komentarze (51)
Czemu świat chciał wygranej Messiego? Z artykułów, komentarzy i rozmów których ja doświadczyłem, bardziej chodziło o porównanie z Maradoną niż CR7. Wydaję mi się, że ludzie częsciej podkreślali, że Leo po prostu zasłużył, żeby raz na zawsze zakończyć dywagację o niższości od Maradony ze względu na brak tegoż Grala.
Porównanie z CR7 było drugorzędne. Mało kto wierzył, że Cristiano może poprowadzić Portugalię w tych MŚ.
Natomiast sam Cristiano, porównywany jest głównie z Messim, a Messi z bogami futbolu zeszłego wieku.
Przedstawia moje odczucia
W tym turnieju była magia, w grze Argentyny tak samo! Do tego fantastyczni Argentyńscy kibice. Cudowny prezent na święta te MS
Ja mam to szczęście, że pamiętam jeszcze Brazylię, którą porównywało się do Harlem Globetrotters, grającą radosny futbol, to był prawdziwy spektakl. Mam spore wątpliwości, czy dziś gra wyglądałaby podobnie, gdzie cała ekipa pressuje, a indywidualności kryte są przez kilku piłkarzy jednocześnie. Ale nie odbieram nic nikomu, bo to bohaterowie mojego dzieciństwa. Taki styl przez długi okres czasu determinował moje rozumienie piłki nożnej.
Nie spotkałem jednak nigdy piłkarza, który przez niemal 20 lat niezmiennie czarowałby cały świat.
Trudne miał życie Leo w reprezentacji, a to Pekerman nie chciał zbytnio korzystać z usług młodego diamencika, a to Maradona nie potrafił poukładać zespołu w gwiazdorskiej obsadzie i skończyło się kompromitującą klęską z Niemcami. Na dobrą sprawę, przy kompetentnej obsadzie trenerskiej, Messi mógł świętować triumf w MŚ w czasach gdy seryjnie kompletował Złote Piłki, ale federacja nie pomagała.
Czy CR7, Muller, Gerrard, van Persie lub Villa musieli zajmować się opłacaniem przelotów swojej reprezentacji, lub pensji ochroniarzy, którzy nie mogli doprosić się pieniędzy?
Czy to wszystko stwarzało najlepsze możliwe warunki do konkurowania z rywalami?
No właśnie.
Na szczęście ta droga krzyżowa na końcu miała furtkę, z której skorzystał Messi, a za którą znalazło się ukoronowanie jego kariery. I spełnienie wielu kibiców Messiego.
Mega uczucie po ostatnim gwizdku ! Prawdopodobnie tylko Mistrzostwo Polski byloby porównywalne... tak tak już wstałem :D
Vamos !
Wesołych Świat !