Po znakomitym, pełnym emocji i zaangażowania meczu Valencia pokonała Barçę 2:1 i zdobyła swój ósmy Puchar Króla w historii. Zakończyła się tym samym passa Barçy w tych rozgrywkach - po czterech zdobytych pucharach z rzędu podopieczni Ernesto Valverde musieli w końcu uznać wyższość finałowego rywala.
Przed meczem jasne było, że bezsprzecznym faworytem była Barca, głównie ze względu na swój potencjał kadrowy, klasę piłkarzy, ogranie w ważnych meczach i finałach pucharów oraz ambicję przynajmniej delikatnego zamazania klęski z Anfield. Z kolei Valencia podeszła do tego spotkania w idealnej roli - wygrana byłaby olbrzymim sukcesem, zaś porażka zostałaby przyjęta ze sporym zrozumieniem.
Inną kwestią była sytuacja kadrowa obu drużyn. O ile Los Che wyszli na murawę Benito Villamarín w możliwie najmocniejszym składzie, z dwójką napastników Gameiro-Rodrigo, o tyle Barça wystawiła na ten finał zaledwie jednego (i to fałszywego) napastnika, a był nim Leo Messi. Kontuzja wykluczyła z gry Luisa Suáreza, nieobecny był również ter Stegen oraz Dembélé. Na skrzydłach ujrzeć mogliśmy zatem Sergiego Roberto i Philippe Coutinho.
Początek spotkania jasno nakreślił nam plany taktyczne obu drużyn. Valencia postanowiła wyczekać rywala i zamknąć się na własnej połowie, licząc na kontry i szybkość swojej dwójki napastników. Z kolei Barca... Właśnie, trudno stwierdzić, jaki był jej plan taktyczny. Bo z pewnością nie można tak nazwać klepania piłki w okolicach linii środkowej, nawet nie zbliżając się z nią do bramki przeciwnika. Dość rzec, że już w 6. minucie po fatalnym błędzie Lengleta wyśmienitą okazję sam na sam zmarnował Rodrigo, którego strzał do pustej bramki w ostatniej chwili zablokował Piqué. Czy podziałało to motywująco na graczy Dumy Katalonii? Wręcz przeciwnie. Przez pierwsze pół godziny nie zdołali oni nawet oddać celnego strzału. Tymczasem Valencia rozegrała akcję na miarę czasów świetności Blaugrany: pięknym crossem popisał się Paulista, piłka trafiła do Gayi, a ten przytomnie znalazł Gameiro, który precyzyjnie wykończył akcję i było 1:0 dla Valencii.
Barcelona nie potrafiła się otrząsnąć, tak jakby wciąż w głowach zawodników siedziała wstydliwa porażka z Anfield. Tymczasem nadeszła 33. minuta i przeciwnik po raz kolejny powiedział "sprawdzam". Prostej piłki za plecy obrony nie przeciął Jordi Alba, Carlos Soler łatwo urwał się prawym skrzydłem i dośrodkowal wprost na głowę Rodrigo, który podwyższył prowadzenie przybyszy z Comunidad Valenciana. Absolutnie "bezjajeczna" i pozbawiona jakichkolwiek atutów Barcelona nie była w stanie odpowiedzieć na te ciosy, choć pod koniec pierwszej połowy widać było przebłyski: celnie strzelali Messi i Rakitić, jednak ich strzały pewnie wybronił znakomicie dysponowany Jaume Domenech.
W drugiej części spotkania przed Barçą stało wyjątkowo trudne wyzwanie: dokonanie niemożliwego, a więc remontady w ciągu zaledwie 45 minut. W tym celu na boisku pojawili się Arturo Vidal i Malcom w miejsce Arthura i Nélsona Semedo. Widać było jednak, że Valencia łatwo nie odda dwubramkowej przewagi, co więcej, niejednokrotnie mogła ją podwyższyć. Tymczasem w ciągu pierwszego kwadransa po przerwie Blaugrana zaledwie raz trafiła w słupek, kolejny raz za sprawą Messiego. Punktem zwrotnym spotkania mogła być kontuzja kapitana Los Che, Daniego Parejo, który w 65. minucie musiał opuścić boisko. Faktycznie, od tej pory Barça złapała wiatr w żagle i raz za razem nacierała w pole karne rywala. Zamieszanie w szeregach Valencii prowokował Malcom, głęboko w pole karne zapędzał się Piqué, ale wciąż było to zbyt mało, by choćby nawiązać przysłowiowy kontakt.
Wreszcie w 73. minucie po rzucie rożnym strzał Lengleta odbił bramkarz, a do pustej bramki piłkę dobił nie kto inny jak Leo Messi. Zdesperowana Barça rzuciła wszystkie siły do ataku, totalnie zapominając o obronie. Nie było w tym jednak wielkiego ładu, gdyż pomysł ofensywny ograniczał się do przegrywania wszystkich piłek na lewą stronę do Jordiego Alby, tudzież usilnego poszukiwania magicznej lewej nogi La Pulgi. W międzyczasie Valencia kilkukrotnie mogła zamknąć spotkanie po kontrach Guedesa czy Rodrigo, jednak ubytek sił był doskonale widoczny po stronie zawodników Marcelino. Ostatecznie po dziewięćdziesięciu pięciu minutach emocjonalnego rollercoastera Undiano Mallenco odgwizdał koniec spotkania i Puchar Króla zasłużenie powędrował w ręce piłkarzy Valencii.
O przyczynach fatalnego końca sezonu można pisać długo, doszukiwać się winy w nastawieniu piłkarzy, złych decyzjach trenera, słabym przygotowaniu fizycznym... Wszystko spina jednak fakt, że sezon, który miał być wielkim odrodzeniem wielkiej Barçy, kończy się wielkim wstydem i małym pocieszeniem w postaci wygranej po raz kolejny ligi. Wydaje się, że po kompromitacji w rewanżowym półfinale z Liverpoolem coś w tej drużynie pękło. Brak zaufania, brak wiary, może jedno i drugie? Tego się nie dowiemy. Na razie słyszymy te same frazesy "Valverde ma pełne wsparcie zarządu i drużyny", "Nie możemy nikogo obwiniać za tę klęskę, wszyscy jesteśmy za nią odpowiedzialni". Przychodzi jednak moment rozliczeń i trzeba poważnie zastanowić się, czy pewna formuła się nie wyczerpała. Pytanie, czy w stolicy Katalonii nie zabraknie odważnych, by podjąć być może kluczowe decyzje co do fukncjonowania klubu w najbliższych latach? Miejmy nadzieję, że najbliższy okres letnio-wakacyjny rozwieje nasze wątpliwości.
Komentarze (641)