Barcelona w sepii: José Mari Bakero

Eoren

10 listopada 2013, 08:00

23 komentarze

José Maria Bakero Escudero - były ofensywny pomocnik Barcelony i Realu Sociedad San Sebastián; trener, który w swojej karierze zawitał także na niegościnne polskie boiska. Współtwórca legendarnego Dream Teamu, ówczesny kapitan Barçy, jeden z najbardziej charyzmatycznych i charakterystycznych piłkarzy tamtej epoki.

Trzeci z jedenastu

Na świat przyszedł 11 lutego 1963 roku, w Goizuecie, w prowincji Nawarra, jako trzeci syn swoich rodziców. Po tym, jak urodził się José, na świat przyszło jeszcze ośmiu jego młodszych braci. W sumie jedenastu chłopców, tylu ilu powinna liczyć szanująca się drużyna piłkarska. Wtedy, gdy rodził się mały José Mari, ani jego ojciec, José Bakero, ani matka, Loudres Escudero, nie sądzili, że tak właśnie się stanie - doczekają się jedenastu synów, a każdy z nich zostanie piłkarzem.

Jednak dzieciństwo małego Baska nie było bajką, choć w pierwszej chwili tak właśnie mogłoby się wydawać: jedenastu chłopców biegających za piłką, sama radość. Nawet dwie jego siostry, Arantza i Itzíar, wybrały karierę piłkarską. Tę radość przerwała nagle śmierć ojca. José Bakero, ogrodnik pracujący w otaczających fabrykę cementu willach, zmarł, gdy jego trzeci syn miał trzynaście lat. Na barki Loudres Escudero spadł nagle ciężar samotnego utrzymania kilkunastoosobowej rodziny. W rolę ojca wcielił się wtedy mimowolnie najstarszy z braci, Santiago, znany jako Santi, późniejszy gracz Realu Sociedad i Herculésa Alicante. W chwili, gdy osierocenie przez ojca nagle cisnęło go w dorosłość, Santi miał ledwie siedemnaście lat. „Jestem pewien, że te przeżycia sprawiły, iż zostałem tym, kim jestem" - wspomina później José Bakero. - „To, co przeszedłem jako czternastolatek było dla mnie bardzo ciężkie. Jednak to właśnie nauczyło mnie doceniać życie i radzić sobie z problemami".

 

W wieku piętnastu lat nadszedł czas wyboru. José musiał zdecydować, czy chce związać swoją przyszłość z baskijską piłką ręczną* czy z futbolem. W tej pierwszej dyscyplinie Bakero trzykrotnie został mistrzem Gipúzcoi, dwa razy w parze z Sarsúą, raz z Txikurim. „Oba te sporty lubiłem tak samo" - wyznaje Jose. - „Prawda jest taka, że w chwili, gdy nadeszła pora wyboru, największy wpływ na moją decyzję wywarły pieniądze". Podobno, prócz pieniędzy, wpływ na José wywarł także Santi, który namawiał brata, by wybrał karierę piłkarza. Już dwa lata później Bakero zadebiutował jako futbolista Primera División w barwach Realu Sociedad San Sebastián. Sezon później sięgnął po pierwszy w swoim życiu mistrzowski tytuł w najwyższej klasie rozgrywkowej w Hiszpanii. Pierwszy z sześciu, które przyjdzie mu zdobyć zarówno w barwach drużyny z Donostii**, jak i FC Barcelony.

La Liga po raz pierwszy, po raz drugi... sprzedane!

Rok 1981, stadion El Molinón, 56. minuta meczu pomiędzy Sportingiem Gijón a Realem Sociedad San Sebastián. Na murawie asturyjskiego boiska pojawia się siedemnastoletni José Mari Bakero, który zmienia opuszczającego plac gry Idígorasa. Real Sociedad gra o mistrzostwo, którego losy w tej chwili wiszą na włosku. Asturyjczycy prowadzą na własnym terenie 2:1; by sięgnąć po pierwsze w historii klubu mistrzostwo ligowe Baskowie nie mogą sobie pozwolić na przegraną.

Jednak taki los zgotowali sobie na własne życzenie. Przegrana w Valencią w wymiarze 2:3 sprawiła, że w walkę o mistrzostwo w ostatniej chwili mógł zaangażować się Real Madryt. Pomiędzy Królewskimi a ekipą z Atocha*** trwa teraz korespondencyjny pojedynek. Stołeczna drużyna pokonała Betis 3:2, oznacza to, że w spotkaniu ze Sportingiem Txuri-Urdin**** nie mogą sobie pozwolić na błąd. Przegrana oznacza utratę mistrzostwa.

 

Bramka Kortabarríi jest pierwszym krokiem do osiągnięcia celu; dzięki niej Baskowie otwierają wynik, wydaje się, że wszystko układa się tego dnia po ich myśli. Pierwszy tak ogromny sukces na ligowym podwórku, pierwsze w historii drużyny z Donostii mistrzostwo Hiszpanii jest na wyciągnięcie ręki. Wystarczy utrzymać ten wynik, pokonać Asturyjczyków. Gdy piłka po strzale Kortabarríi trzepocze jeszcze w siatce, wydaje się, że tej nocy szczęście sprzyja Baskom.

Po przerwie wszystko będzie wyglądać inaczej, szczególnie w oczach piłkarzy Txuri-Urdin, którym jeszcze w pierwszej połowie przyszło zobaczyć, jak Mesa dwukrotnie, raz po raz, pakuje piłkę do ich siatki. Ten dublet daje prowadzenie Sportingowi Gijón, za to Realowi Sociedad odbiera marzenia o mistrzostwie.

W tej 56. minucie, w chwili, gdy Bakero pojawia się na boisku, nie ma jeszcze pojęcia, być może nie ma nawet nadziei na to, że przyjdzie mu być świadkiem i bezpośrednim uczestnikiem najważniejszego momentu w historii baskijskiej drużyny. W tamtym meczu cudem będzie spektakularna bramka Jesúsa Mari Zamory. Gol na wagę remisu na El Molinón. Brzmi to zupełnie inaczej, gdy zdamy sobie sprawę, że to także gol na miarę mistrzostwa, pierwszego mistrzostwa dla Realu Sociedad i pierwszego dla pewnego siedemnastolatka. W kolejnym sezonie chłopak z Gipúzcoi po raz drugi będzie mógł podnieść w górę ligowy puchar. Ten drugi raz będzie jednocześnie ostatnim, dla Bakero ostatnim w barwach Txuri-Urdin, dla Realu Sociedad - ostatnim aż do dziś.

Młodość w kolorach Txuri-Urdin

Cudem może wydawać się sam fakt, że będzie mieć okazję wystąpić w tamtym meczu, reprezentując barwy tego klubu. Piłkarz niepozorny, drobny, zdawałoby się bez szans na rywalizację z silniejszymi. Ma zaledwie 172 cm wzrostu, lepiej pasowałby do realiów dzisiejszej Barcelony niż przełomu lat '80 i '90. Młody piłkarz o, zdawałoby się, fatalnych warunkach fizycznych: bez przyśpieszenia, bez imponującego szlifu technicznego, bez dobrego dryblingu. Pretenduje do gry w ataku. Historia jakich wiele, to znaczy - bez przyszłości.

 

Jednak Javier Expósito, późniejszy trener Realu Sociedad, dostrzega coś w tym chłopcu. Może jego charakter? Jego rozumienie i interpretację gry, boiskową inteligencję, która w przyszłości stanie się jego najpewniejszą bronią? Tego nie wiadomo, pewne jest tylko to, że Expósito decyduje się ściągnąć młodego José do młodzieżówki Realu Sociedad. W wieku siedemnastu lat José Mari Bakero zadebiutuje w najwyższej klasie rozgrywkowej Hiszpanii w meczu, w którym Real Sociedad wygra na własnym stadionie 1:0 nad Racingiem Santander. To będzie pierwszy krok w kierunku jego piłkarskiego marzenia, które spełniać się zacznie właśnie w Donostii.

W San Sebastián przyjdzie mu spędzić osiem sezonów, zdobywając w barwach Txuri-Urdin 67 bramek, przeżywając szczyt swoich strzeleckich osiągnięć (17 goli w sezonie 1987/88, ostatnim przed transferem do Barçy). To tam, w kraju Basków, w swoich dwóch pierwszych sezonach w Primera División zdobędzie dwa tytuły ligowe z rzędu. Drugi z nich przyniesie kolejne trofeum w postaci Superpucharu Hiszpanii. Później, na dwa sezony przed końcem przygody z Realem, na listę zdobytych trofeów będzie mógł jeszcze dopisać puchar.

Młodość w kolorach Txuri-Urdin mogła wydawać się snem. Liga w debiutanckim sezonie, potem kolejna. W Realu zaczynał grać na pozycji prawego skrzydłowego, jako zmiennik Idígorasa. Później zebrały się gęste chmury, które zawisły cieniem nad jego karierą. Kontuzja mogła zaprzepaścić wszystko, ostatecznie jednak odebrała mu jedynie odrobinę szybkości. To nic, nic wielkiego w porównaniu z tym, co mogło mu grozić. Zresztą nigdy nie bazował na warunkach fizycznych, nadrabiał inteligencją. Tym razem też inteligencja sprawi, że wyjdzie z tego obronną ręką. „Decydujący" - tym przymiotnikiem określano go najczęściej. W żadnym razie nie „spektakularny" ani „genialny". Prosty, czasem może nawet toporny, jednak inteligentny, potrafiący dobrze się pozycjonować i wykorzystać każde, nawet najdrobniejsze atuty. Kiedy zapytać go o bramkę, która w barwach Txuri-Urdin najgłębiej zapadła mu w pamięć, nie waha się ani chwili. „To było na Atocha, w meczu z Valladolid" - odpowiada. - „Prowadziliśmy 1:0, a oni wyrównali w 89. minucie. Graliśmy „na aferę". Gorriz posłał piłkę w pole karne. Przyjąłem ją klatką piersiową i wykończyłem z woleja. Gdy strzeliłem tę bramkę, zakończył się mecz". Tak, to z pewnością najlepsze słowo, jakim można go określić: decydujący. Zresztą nie tylko wtedy.

Moment magii

„Nie ma takiej drużyny w Europie, która byłaby w stanie strzelić nam trzy gole" - rzekł ze spokojnym uśmiechem człowieka pewnego siebie i swoich piłkarzy Johan Cruyff. Był 5 listopada 1991. Przeddzień rewanżowego meczu z Kaiserslautern, który miał zadecydować o tym, czy Barcelona zakwalifikuje się do kolejnej rundy Pucharu Europy. U siebie Katalończycy zwyciężyli 2:0. Oznaczało to, że spokój i pewność Cruyffa są uzasadnione: w tym dwumeczu nic nieprzewidzianego w planach Barçy nie miało prawa się wydarzyć.

 

Dzień później. 6 listopada, 76. minuta podstawowego czasu gry na Fritz Walter Stadion. Tablica wyników pokazuje 3:0 dla Kaiserslautern. Niczego nie zmieni to, że jeden z goli dla Niemców padł po faulu na Zubizarrecie. Te trzy kwadranse spotkania z niemiecką drużyną sprawiły, iż Barcelona, tak pewna awansu, stoczyła się na samo dno piłkarskiego piekła. I wtedy, w tym piekle, pojawił się anioł. Tak dzień później pisała o nim ekstatycznie katalońska prasa sportowa. Pojawił się anioł i stał się cud.

Cud na Fritz Walter Stadion stał się faktem na minutę przed końcem podstawowego czasu gry, w chwili, gdy 35 000 zebranych na trybunach kibiców już wyobrażało sobie ostatni gwizdek szwedzkiego arbitra, Erika Fredrikssona. Kibice Kaiserslautern modlili się o to, by go usłyszeć. Katalończycy modlili się o cud. I stał się cud. W 89. minucie Koeman podchodzi do wykonania rzutu wolnego. Później okaże się, że Bakero przeskoczy dwóch niemieckich obrońców, dosięgnie tej centry, uderzy głową i pośle piłkę prosto do siatki Kaiserslautern. Honorowa bramka w przegranym 1:3 spotkaniu da Barcelonie awans do kolejnej rundy rozgrywkowej w turnieju, który zakończy się dla Barçy zdobyciem pierwszego w historii Pucharu Europy. Bramka, która sprawi, że cała Katalonia oszaleje z radości. Tak, jak piłkarze, którzy z radości oszaleli na boisku, rzucając się na José Bakero, niemal przygniatając swojego bohatera do murawy Fritz Walter Stadion, niemal dusząc w obłąkanych uściskach. Zimny początek listopada płonął od emocji.

„Dwie ostatnie minuty były najdłuższymi w moim życiu" - tuż po zakończeniu spotkania wyzna Pep Guardiola, gdy inni będą wspominać to, co zdarzyło się w 89. minucie. „Wydawało się, że wszystko stracone, to nie jest normalne, by w ostatniej minucie zdobyć bramkę tak ważną, na dodatek mierząc się z przeciwnikiem tak dobrym, jak Kaiserslautern" - powie Zubi. Cruyff w jednym zdaniu chyba najtrafniej podsumuje tamto spotkanie: „Mieliśmy największe szczęście w najgorszym meczu sezonu". Ronald Koeman, autor podania, które przerodziło się w tę niezwykłą bramkę, z trudnością będzie szukać słów, którymi da się opisać to, co się wydarzyło. „To był moment magii" - powie w końcu. Sam Bakero określi swoją bramkę tylko jednym słowem: „Cud". A potem doda jeszcze: „Nigdy tego nie zapomnę".

 

Dziś jasnopomarańczowa koszulka z numerem 6 i nazwiskiem Bakero, w której Bask grał w tamtym meczu, wisi już w muzeum Camp Nou. Dziś jego bramka stała się historią i legendą, zaś nazwa klubu, z którym mierzyła się wtedy Barcelona, swoistym hasłem rozpoznawalnym przez wszystkich culés. Hasłem oznaczającym cud. Moment magii. Gdy Andrés Iniesta swoim strzałem na Stamford Bridge w 2009 roku otworzy Barcelonie drogę do upragnionego Rzymu, w domach milionów kibiców rozlegnie się głos komentatora krzyczący to właśnie słowo: Kaiserslautern!

Ach, te ligi Tenerife...

Ostatnia kolejka ligowa sezonu 1991/92, 7 czerwca. Madryt zmierza po mistrzostwo, jedynym, czego jeszcze potrzebuje, by przypieczętować swoją supremację w lidze, jest zwycięstwo nad Tenerife. Tę kolejkę wszystkie kluby rozgrywają w jednym czasie, kiedy Real Madryt mierzy się z Tenerife, Barcelonie przychodzi walczyć z Athletikiem Bilbao. Gdy mija pół godziny od rozpoczęcia gry, wydaje się, że nie ma żadnych szans dla Barcelony. Na Camp Nou tablica wyników nadal pokazuje okrągłe 0:0, tymczasem dla Madrytu po bramce zdołali już zdobyć i Hierro, i Hagi. Stołeczna drużyna prowadzi z Tenerife 2:0, wszystko wydaje się już przesądzone. Przecież cuda się nie zdarzają, prawda? Prawda?

 

Jednak nadzieja zaczyna powoli przesączać się na Camp Nou. Z początku nieśmiało, w 36. minucie bramkę kontaktową dla Tenerife strzela Quique Estebaranz, ledwie minutę później strzał Christo Stoiczkowa daje Barcelonie prowadzenie. Jednak to zbyt mało, wciąż zbyt mało. Nawet kolejna bramka, którą w drugiej odsłonie meczu także wbije Bułgar niczego nie zmienia - wynik meczu na Teneryfie ani drgnie. Zostaje piętnaście minut do końca wszystkich spotkań i teraz naprawdę potrzeba już cudu. Cudu takiego, jak dwie bramki dla Tenerife w ciągu dwóch minut, jedna samobójcza, wbita do własnej bramki przez Ricardo Rochę, druga, pieczętująca zwycięstwo wyspiarzy, zdobyta przez Piera. Tenerife pokonuje Madryt 3:2. To cud, jednak nijak ma się do cudu, który w tym samym czasie dzieje się na Camp Nou. Dzięki bramkom Tenerife Barça zdobywa ligę, drugą z rzędu. Zostaje mistrzem Primera División, nie będąc liderem. Nad Ciutat Condal płynie okrzyk: "Alirón!".

 

Kto by pomyślał, że cuda zdarzają się dwukrotnie? Że w kolejnym sezonie mistrzostwo Realu znów będzie zależeć od wygranej nad Tenerife? I że po raz kolejny piłkarze z Wysp Kanaryjskich pokrzyżują plany stołecznej drużyny, oddając tytuł w ręce Barçy?

Cichy bohater w drużynie Basków

W żadnym z tych meczów nie strzelił bramki, zresztą nic dziwnego - nigdy nie był goleadorem. Jednak José Mari Bakero był jednym z fundamentów obu „Lig Tenerife" zdobytych przez Barçę. Był niepodważalnym zawodnikiem pierwszego składu, przez te dwa sezony uzbierał w sumie 29 bramek w Primera División. W sezonie ukoronowanym Pucharem Europy na Wembley, jego dorobek bramkowy w lidze, w sumie 11 trafień, stanowił sporą część 87 goli zdobytych przez wszystkich zawodników Barcelony, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę jego pozycję na boisku.

Na miłość kibiców i kapitańską opaskę zapracował po cichu. Choć uczestniczyć w piłkarskich cudach było mu dane niebywale często, on sam tylko raz wybił się na pierwszy plan, wtedy, z Kaiserslautern. Zwykle jednak pozostawał w cieniu. Był jednym z tych, którzy na boisku odpowiadają za tę najbardziej niewdzięczną robotę - konieczną, ale mało efektowną. Jednym z tych, o których później tak łatwo zapomnieć.

 

Barcelona José Bakero była baskijska. W barwach blaugrana przyszło mu grać z zaskakującą liczbą zawodników z Kraju Basków i Nawarry: Andonim Zubizarretą, Txikim Begiristainem, Alexanko, Goikoetxeą, Lópezem Rekarte, Julio Salinasem... Txiki i Goikoetxea, tak samo jak Bakero, też swego czasu zacumowali w Realu Sociedad. Nie było chyba innego klubu w Primera, w którym po odejściu z Txuri-Urdin Bakero mógłby czuć się niemal jak w domu. Innego klubu, z którym, mimo że nie wychował się w nim, byłby w stanie do tego stopnia się związać. Rollercoaster emocji, który stał się jego udziałem w czasach, gdy cruyffowski Dream Team walczył na hiszpańskich i europejskich boiskach, sprawił, iż Barcelona stała się drużyną jego życia. Obok Realu Sociedad, oczywiście. Każdy z tych klubów dał mu co innego, jednak z Barçą przebył drogę od Kaiserslautern i Wembley aż po Ateny i klęskę z Milanem. Z piłkarskiego piekła do nieba, a potem z powrotem. Z Barceloną przeżył wszystko, co piłkarz mógł przeżyć. Tam też powinien zakończyć karierę, wtedy historia sprawiałaby wrażenie dopełnionej. Stało się jednak inaczej. Opuścił Barcelonę w 1997 roku, odchodząc do meksykańskiego Veracruz. Spędził tam jedynie pół roku nim zawiesił buty na kołku.

W trzynaście lat dookoła świata

„Były zawodnik Realu Sociedad i FC Barcelony". Tak, w jednym zdaniu, pisze o sobie Bakero. To wszystko. Jednak czego on nie robił od chwili, gdy zakończył piłkarską karierę...

Jedne z pierwszych kroków po opuszczeniu Veracruz znów skierował ku Barcelonie, gdzie został asystentem Louisa van Gaala. „Wróciłem do domu" - powiedział wtedy. - „Nie byłbym w stanie odrzucić oferty Barcelony". Kilka lat później, jak przystało na człowieka, który Ciutat Condal nazywa domem, współpracował już z Generalitat, katalońskim parlamentem.

Kolejnych parę lat i nieprzyjazne fale historii zaniosły go na polskie stadiony. Słynący z gościnności kraj raczej nie przyniósł mu szczęścia: choć utrzymał Polonię Warszawa w Ekstraklasie, już w kolejnym sezonie, po pięciu kolejkach z dziesięcioma punktami na koncie, został zwolniony. Naturalna kolej rzeczy dla kogoś, kto zostaje trenerem Polonii... Jego debiut w Lechu Poznań wydawał się snem. Chyba nawet on sam nie marzył o zwycięstwie 3:1 nad Manchesterem City. Jednak i ta przygoda zakończyła się podobnie - zwolnieniem. W końcu przyszedł czas na peruwiańskie Juan Aurich, ale stadion Cyklonu Północy nie okazał się bardziej przyjazny niż zimna i pochmurna Polska. Bakero mówił o Aurich jako o wyzwaniu. Pracę na stanowisku trenera stracił tej jesieni.

Bez wątpienia, ścieżki Bakero jako szkoleniowca w każdym klubie były kręte i wyboiste. I w każdym kończyły się tak samo: niezwykle gorzko. Nic dziwnego, że José Mari nadal czuje się piłkarzem, choć teraz przed nazwą tego zawodu musi dodać słowo „byłym". Piłkarzem Realu Sociedad i FC Barcelony. Na życie zawsze już będzie patrzeć przez pryzmat tych czterech kolorów: białego, niebieskiego, bordowego i granatowego. Nie ma czego żałować: to całkiem niezły widok na ten świat.


*Pod określeniem „piłka ręczna" tym razem nie kryje się szczypiorniak, ale charakterystyczny, mało znany i popularny, szczególnie w kraju Basków oraz Walencji, sport nazywany po hiszpańsku „pelota mano" (w odróżnieniu od „balonmano",, co oznacza właśnie szczypiorniaka), po katalońsku „pilota baska" - „piłka baskijska", po baskijsku zaś „esku pilota". W „pelota mano" gra się w parach piłką przypominającą tę od tenisa lub bejsbolu. Z powodu braku odpowiedniego polskiego terminu zdecydowałam się na określenie tego sportu mianem „baskijskiej piłki ręcznej", ponieważ jest to dosłowne tłumaczenie hiszpańskiej i katalońskiej nazwy.

**Donostia - bask. San Sebastián.

***Niegdysiejszy stadion Realu Sociedad.

****Txuri-Urdin - bask. Biało-Niebieski. Barwy i przydomek Realu Sociedad San Sebastián.

*****Jeśli dzięki Bakero poczuliście choć trochę sympatii do Realu Sociedad, już teraz możecie uczynić pierwszy krok, żeby móc obejrzeć jego pojedynek z Szachterem Donieck w Lidze Mistrzów. Głosujcie!

REKLAMA

Poleć artykuł

Aby dodawać komentarze, musisz być zalogowany.

Kolejny pokłony Eoren, bo znowu dowiedziałem się czegoś nowego, a to zawsze lubię. O tym, że Sociedad wygrał w tamtym okresie dwa mistrzostwa to wiedziałem, ale o tym, że Jose grał już wtedy u Buasków to nie do końca. Myślałem, że trochę później zaczynał... zdecydowanie trochę później :) Nie wspominam już o niewiedzy typu: wielodzietna rodzina, śmieć ojca...

Trzymasz poziom!

Bakero czyli taki Mikołaj Kopernik. Wstrzymał Lecha itp. Rozumiecie?

Kolejny świetny, kompletny pod wieloma względami i treściwy artykuł. Wszystko, co w nim zawarte jest ważne, istotne, a więc można powiedzieć, że ten artykuł jest również merytoryczny. Brawa za dobrą robotę dla Pani Redaktor. Czekam na kolejne felietony z tej serii, bo czyta się je z dużym zaciekawieniem.
Dzięki przeczytaniu powyższego tekstu dowiedziałem się np. że Bakero miał 10 braci i 2 siostry, o czym wcześniej nie wiedziałem. Ale jeszcze bardziej zaskakujące jest to, że każdy z jego rodzeństwa wybrał zawodową grę w piłkę nożną i chciał z tym wiązać przyszłość. Dla mnie jest to niepojęte, że każde z nich poszło tą samą drogą. Pytanie tylko, ile z nich zrobiło karierę na miarę perfekcji, sławy i splendoru. To też mnie ciekawi. O cudzie w Kaiserslautern też nie miałem okazji słyszeć, no bo skąd ? Aż tak głęboko nie wchodziłem historię klubu i nie zgłębiłem swej wiedzy aż tak, by mieć choćby odrobinę pojęcia o latach 80 i 90.
Czekam na kolejne ! :)

I nagle uśiwadomiłem sobie co krzyczał jeden z komentatorów RAC po strzeleniu gola przez Inieste
Dzięki ;)

Jaka jest różnica między materacem a kibicem Realu Madryt?
- Po materacu nie skacze się w butach.

W moim przypadku to najśmieszniejsze jest to,że lepiej pamiętam finał LM w Atenach niż na Wembley,bo podczas finału Barçy z Sampdorią,to byłem lekko niedysponowany.Powiem szczerze, że wówczas nie jarałem się grą takich piłkarzy,jak choćby Guardiola, Nadal czy Bakero.Na ustach całego piłkarskiego świata,byli Koeman, Laudrup, Stoiczkow,a zwłaszcza genialny Romario. Romario to był taką megagwiazdą,jak dzisiaj np.Leo czy Iniesta,a po MŚ 1994 r w USA,to był taki szał i obłęd na Jego punkcie,że tylko to można porównać do bzika na punkcie "El Diez".Podczas finału w Atenach,to pamiętam,że miałem żal i pretensję do Cruyffa,że nie wystawił Laudrupa,ale było,minęło. Wiem,że wówczas był taki przepis w futbolu, że mogło grać tylko trzech obcokrajowców,a w Barçie było czterech genialnych zagranicznych piłkarzy.Dream - Team Cruyffa?Coś wspaniałego i fenomenalnego,można tylko i wyłącznie porównać do ery Guardioli i obecnej Barçy. Ale prawdę powiedziawszy to wszystko rozsypało się po feralnym finale z Milanem,ach ten Massaro i Desailly. Kolejny świetny felieton Pani Eoren.

Pewnie zagranie Koemana było ćwiczone, ale przyznam, że nieźle fantazja go poniosła żeby zagrać tak odchodzącą od światła bramki piłkę, na tak niskiego zawodnika i to jeszcze w tak ważnym momencie meczu...
Jednak tak właśnie powstają cudy :)

EOREN-Kolejne MISTRZOSTWO ŚWIATA w Twoim wykonaniu!:) Czyta się z zapartym tchem!

bakero dobry był w Lechu.. Do czasu

szkoda, że mu nie wyszło z Lechem
konto usunięte

na tym zdj. z szalikiem Lecha wygląda jak Stallone :P

Świetny tekst. Nie wiedziałem, że w tamtym okresie wydarzyło się tyle cudów.