Po El Clásico jego nazwisko ponownie znalazło się na ustach całego świata. Dwa gole wbite Realowi Madryt przyczyniły się do miażdżącego zwycięstwa Blaugrany na Estadio Santiago Bernabéu. Właśnie dla takich występów Luis Suárez został sprowadzony na Camp Nou. Do klubu, o którym marzył od dzieciństwa.
„Któregoś dnia chcę grać w Barcelonie” - to słowa Suáreza, które wypowiedział jako dziecko w wywiadzie dla jednej z argentyńskich telewizji. Choć podobne marzenia ma zapewne co drugi młody piłkarz rozpoczynający przygodę z futbolem, w przypadku Urugwajczyka nie były to puste frazesy. Naprawdę chciał kiedyś dostąpić zaszczytu występowania w bordowo-granatowych barwach. W wieku 18 lat przychodził na treningi Nacionalu Montevideo z plecakiem z herbem Barçy, a już wkrótce stolica Katalonii miała odegrać w jego życiu i karierze kluczową rolę.
Luis Suárez nie ma wątpliwości, że o tym, iż trafił do Barcelony, zadecydowała... kobieta! A dokładnie Sofi, którą poznał w wieku 15 lat. Choć może trudno w to uwierzyć, to właśnie dwa lata młodsza wybranka, a obecnie żona Urugwajczyka, w największym stopniu pokierowała jego karierą: „Gdyby nie ona, pewnie szukałbym guza po nocy gdzieś na mieście, z ludźmi, od których zdecydowanie powinienem był się trzymać z daleka. Zapewne byłbym dziś kimś zupełnie innym...” – wyznaje piłkarz w autobiografii „Przekraczając granice”.
Sofi zadbała o chłopaka, który w wieku siedmiu lat przeżył przenosiny z małego miasteczka do wielkiego Montevideo, popadł w podejrzane towarzystwo, nie chciał się uczyć i przeżył rozwód rodziców. Bez jej udziału kariera Suáreza mogła zakończyć się, zanim na dobre się zaczęła. „Dzięki niej odkrywałem nowy świat – świat, w którym nie trzeba poszukiwać zużytych kart telefonicznych, żeby na ich sprzedaży zarobić na bilet”, pisze urugwajski napastnik we wspomnieniach.
Wkrótce związek nastolatków został jednak wystawiony na poważną próbę. Rodzice Sofi zdecydowali przenieść się do Europy. W „Przekraczając granice” Suárez mówi o tej sytuacji wprost: „Byłem załamany. Czułem, że cały mój świat rozpada się na kawałki, i to nie po raz pierwszy. Znów wszystko mi odbierano”. To, co wtedy wydawało się być dla niego końcem świata, okazało się trampoliną do wielkiej piłki. Rodzina jego dziewczyny przeniosła się bowiem do miejsca, które dziś jest jego domem. Państwo Balbi postanowili zamieszkać w Barcelonie.
Dla Suáreza, którego ledwo stać było na bilet do sąsiedniej miejscowości, wyprawa do Katalonii jawiła się jako coś nieosiągalnego. Dzięki agentowi i pomocy brata, udało mu się jednak wybrać tam w grudniu 2003 roku, z ledwie 60 dolarami w kieszeni. Ten moment okazał się przełomowy. „Na miejscu byłem króciutko, ale przynajmniej spędziliśmy wspólnie sylwestra, w trakcie którego podjąłem decyzję, co chcę zrobić ze swoją karierą i swoim życiem. Postanowiłem, że chcę grać w Europie, żeby być bliżej Sofi” – wspomina w swojej książce.
Tak zaczęła się poważna przygoda z europejską piłką. Utalentowany napastnik podczas jednego ze spotkań Nacionalu został zauważony przez skauta holenderskiego Groningen i trafił do tej drużyny. „Był czerwiec 2006 roku, a ja zrobiłem mały kroczek w karierze i wielki krok, by znaleźć się bliżej Sofi. Choć jeszcze nie tak blisko, jak bym sobie tego życzył: jedno z nas było w Hiszpanii, drugie w Holandii” – pisze w autobiografii. „Musieliśmy jakoś zasypać tę przepaść” – dodaje. Jak postanowił, tak zrobił. Sprowadził do Groningen Sofi i w końcu zamieszkali razem.
Mimo przenosin do Holandii, Suárez nie zapominał o swoim wielkim marzeniu – grze w barwach Blaugrany. Już po transferze do Ajaksu Amsterdam, a potem Liverpoolu, regularnie odwiedzał Camp Nou jako kibic. „Widziałem zwycięstwo Barçy nad Realem Madryt 5:0 (…) Widziałem inny mecz Barçy z Realem, w którym Fabio Cannavaro za wszelką cenę starał się wślizgiem wybić piłkę z bramki po strzale Messiego, ale wyrżnął w słupek. Wreszcie widziałem spotkanie Barcelona – Arsenal, zakończone wynikiem 4:1, w którym Leo zdobył wszystkie cztery bramki”.
Kiedy Luis siedział na trybunach i podziwiał wyczyny Leo i spółki, nie spodziewał się, że za kilka lat stanie się częścią tej drużyny. „(…) nawet kiedy po transferze wreszcie pozwolono mi na pierwszy wspólny trening z nowymi kolegami, jeszcze do mnie nie docierało, że moje marzenie się spełniło” – pisze. Po tym jak złagodzono karę i umożliwiono mu udział w treningach, Suárez wreszcie został oficjalnie przywitany w szatni. Prezentacja miała jednak specyficzny charakter.
„No, wyrwaliśmy go z Guantánamo i może dziś z nami trenować...” – powiedział Luis Enrique, a zawstydzony piłkarz pierwszego dnia nie czuł się zbyt swobodnie. „Czułem się mniej więcej tak samo jak w pierwszych dniach w Liverpoolu, Ajaksie czy Groningen – co rusz wpadałem w zakłopotanie” – przyznaje w autobiografii. Niepewność szybko jednak przerodziła się w radość i chęć do ciężkiej pracy. Dani Alves zażartował, że od teraz nie będzie już jedynym „złym chłopcem” w zespole, a Andrés Iniesta oprowadził po szatni i wszystko wytłumaczył. „Koledzy okazali się fantastyczni” – przyznaje Urugwajczyk.
Choć do momentu debiutu w barwach Barcelony musiało upłynąć sporo czasu, już wtedy Suárez czuł, że właśnie spełnił swoje marzenie. Wiedział także, po co przyszedł do klubu: „Trener powiedział, że pozyskując mnie, klub chciał natchnąć drużynę moim nastawieniem: tą wolą zwycięstwa za wszelką cenę. To dla mnie niezwykle ważne, że dostrzegł we mnie tę cechę i zaufał mi, że zarażę nią zespół” – podkreśla napastnik. Odpłacił się w najlepszy z możliwych sposobów: notując świetne występy i strzelając ważne gole, takie jak te przeciwko Realowi Madryt.
Jedenaście lat temu po raz pierwszy przybył do stolicy Katalonii, podążając za ukochaną. Dziś stanowi jeden z najistotniejszych elementów w układance Luisa Enrique. „Ile bym osiągnął, nigdy nie mam dosyć. Ciągle pragnę więcej i nie mogę znieść myśli o niepowodzeniu. To nie tak, że chcę wygrywać; ja po prostu muszę wygrywać”, pisze w autobiografii Suárez. Gdyby nie takie nastawienie, nie byłoby go dziś w miejscu, w którym się znajduje: na szczycie piłkarskiego świata.
Komentarze (46)