Szarpnięciem próbuje uwolnić się z pasów, które trzymają go niemal nieruchomo. Mimo to karetka nadal niesie go do szpitala psychiatrycznego.
– Jestem opętany przez demona! – krzyczy, wyrywając się, i można uwierzyć, że jest to prawdą.
Wydawało się przecież, że wszystko ma już za sobą. Pożegnał się z przeszłością, rozprawił z nią, pisząc książkę, która była tak naprawdę spowiedzią, odnalazł raj na Oceanie Indyjskim... A jednak coś kazało mu wrócić do Hiszpanii i do tego, co zostawił za sobą. Tego lipcowego popołudnia to coś kazało mu też otworzyć drzwi balkonu w apartamencie numer 342 barcelońskiego hotelu Comtes i zrobić jeszcze jeden krok.
Gdy kokaina coraz wolniej krąży w żyłach, szalone tętno zwalnia – nie ma już siły szarpać się ani krzyczeć. Julio Alberto Moreno opada bezwładnie i nieruchomym wzrokiem, patrząc w niebo – szczelnie zamknięte przed nim dachem karetki – szepcze:
– Boże, błagam, niech następnym razem mi się uda...
1964, Candás, Asturia
Lata 60. dopiero się rozpoczęły, tak samo jak życie Julio Alberto. Od tej chwili zawsze już będzie myśleć o tym, jak szybko może się ono skończyć. Ma sześć lat, stoi nieruchomo, starając się nawet nie oddychać. Na skroni czuje twardy dotyk lufy pistoletu. Krzyki, w jego domu zawsze były tylko krzyki – od chwili, gdy rodzice się rozwiedli, choć był wtedy tak mały, że nawet tego nie pamięta. Teraz znów słyszy krzyk matki, który miesza się z jej płaczem. Dziadek trzyma go mocno za ramię i przyciska mu broń do głowy; słyszy jego świszczący oddech, gdy cedzi przez zęby do matki, że jeśli ta go nie posłucha – pociągnie za spust.
– Nigdy nie miałem rodziny – minie trzydzieści lat nim Julio Alberto odważy się to przyznać.
Ma już piętnaście lat i bez żalu zostawia dom w Asturii. Z początku Madryt wita go dwojako: niepewną pracą przy rozładowywaniu ciężarówek czy w ochronie, którą co chwilę musi zmieniać, by utrzymać się na powierzchni. Znalazł tu jednak to, czego nigdy nie było mu dane poznać w domu: spokój. Ten kruchy stan rzeczy zburzy futbol. Chłopak stawi się na testach do młodzieżowych kategorii Atlético Madryt i zostanie przyjęty. Nim skończy dwadzieścia lat zadebiutuje w pierwszej drużynie pod wodzą Luisa Aragonésa.
Pięć lat spędzonych w barwach Los Colchoneros nie przyniesie mu żadnego tytułu. Przez ten czas zyska jednak coś więcej: renomę najlepszego lewego obrońcy w Hiszpanii. Jest szybki, piekielnie szybki – zwłaszcza w akcjach ofensywnych. Jego szybkości na boisku dorównują jedynie agresja i poświęcenie, z jakimi gra. Latem 1982 roku, ramię w ramię z przyjacielem z drużyny Marcosem Alonso, Julio Alberto przeniesie się na Camp Nou. Transfer do Barcelony otworzy przed nim zupełnie inny świat.
1982, Barcelona, Katalonia
– Jedna kreska to dużo, ale nawet tysiąc nigdy nie wystarczy.
Tę pierwszą wciągnął u Maradony. Choć tak naprawdę nigdy nie utrzymywał z Diego przyjacielskich kontaktów, nigdy nie poszli razem na kawę czy na drinka. Znali się tylko z szatni i murawy, nic więcej. Nawet podczas tej imprezy w Pedralbes nie zamienił z Maradoną pół słowa. Ot, był nowy w drużynie, usłyszał zaproszenie, więc przyszedł. Kiedy ktoś zaczął wysypywać kokainę na stół, nie miał innego wyjścia – przecież nie powie im, że nigdy nie brał. Są lata 80. w Barcelonie, wszyscy biorą. To w końcu tylko jedna kreska.
– Jedna kreska to dużo, ale nawet tysiąc nigdy nie wystarczy. Kiedy się uzależnisz, myślisz już wyłącznie o tym, jak zdobyć pieniądze na kokainę.
Był wschodzącą gwiazdą w drużynie, która z Maradoną i Schusterem w składzie błyszczała coraz jaśniej. Jednak dopiero ona wprowadziła go w świat hiszpańskiego establishmentu. Carmen Escámez, drobna brunetka o pełnych ustach, siostrzenica jednego z najbardziej potężnych ludzi w Hiszpanii, prezydenta Banco Central. Julio Alberto pamiętał, że niejeden raz czujne oczy Alfonso Escámeza przyglądały mu się z wysokości loży honorowej Camp Nou. A teraz on sam stoi przed ołtarzem z siostrzenicą tego człowieka. Z kobietą, z którą będzie już zawsze.
Jest u szczytu kariery, jest królem życia. Kocha Carmen tak bardzo, że daje się namówić i wraz z nią nagrywa dwie piosenki, które zostaną wydane jako single – „Medianoche en Moscú” i „Y te buscare”. Już niedługo przyjdzie na świat ich pierwsze dziecko – Carolina. Staje się coraz bardziej znany, a pieniądze zaczynają spływać jeszcze szerszym strumieniem. Dla żony otwiera nawet butik, choć nigdy nie planował się tym zajmować. Jego kariera sportowa przyspiesza tak ostro jak życie prywatne. Barcelona wciąż zmierza ku większym triumfom: od Pucharu Króla, poprzez Superpuchar Hiszpanii, ku upragnionemu mistrzostwu. To wszystko dzieje się szybko i on też żyje szybko – w końcu musi nadążyć za obrotem spraw. Coraz więcej sukcesów, a wraz z nimi coraz więcej imprez, coraz więcej alkoholu, coraz więcej kokainy. Za to coraz mniej czasu: dla Carmen, dla maleńkiej Caroliny, dla siebie... Trzeba nadążyć za obrotem spraw. Wszystko się ułoży, gdy wreszcie dosięgnie szczytu – tam, w Sewilli, w wyśnionym przez Barcelonę finale Pucharu Europy. Przeciwnikiem jest Steaua Bukareszt i w drużynie Terry'ego Venablesa wszyscy już czują się mistrzami. To będzie ukoronowanie jego kariery, jego życia, ostatni brakujący element układanki. Trzymając w dłoniach Puchar Europy, będzie mieć wszystko, o czym mógł marzyć. 120 minut, podczas których niemal wypluje płuca na murawie w Sewilli, a potem seria rzutów karnych. Tyle wystarczy, by zobaczył, jak zawodnicy nie Barcelony, ale Steauy podnoszą Puchar Europy, i przekonał się, jak krótka jest droga ze szczytu na sam dół. I jeszcze niżej. Nigdy już nie zobaczy tego trofeum bliżej niż w tamtej chwili. Nigdy go nie dotknie. Sześć lat później, w 1992 roku, mityczna noc na Wembley przyniesie Barcelonie pierwszy w historii Puchar Europy. Rok wcześniej Julio Alberto zawiesi buty na kołku.
Sukcesy, sława, pieniądze, piękna żona, córka, nowa, wpływowa rodzina... W jeden rok straci to wszystko. Mundial w Meksyku przynosi kolejną stratę, gdy Hiszpania ulega Belgii w ćwierćfinale, znów w tych przeklętych karnych. Jednak to nie była jego największa porażka. Kiedy tylko przyleci z Meksyku do domu, odkryje, że stracił znacznie więcej. Carmen i te bezlitosne słowa, jakimi go zostawiła, słowa piosenki, którą śpiewali razem.
– Nie mogę dłużej z tobą być.
Nie może dłużej być z człowiekiem, który zachowuje się, jakby żył sam. Te wszystkie noce, które spędził poza domem, wiele zmieniły. Zakochała się w jego przyjacielu. Od chwili, gdy po sześciu latach małżeństwa rozstanie się z Carmen, a jego pierwsza córka nigdy nie przyjmie jego nazwiska, będzie mieć jeszcze dwie żony. Każda z nich w końcu go zdradzi.
***
Ona jedna była idealna. Wysoka, o jasnych włosach i oczach w kolorze miodu. Ma na sobie białą bluzkę i długą spódnicę w barwne kwiaty. I ręce, te przepiękne ręce, najpiękniejsze, jakie widział w życiu. Julio Alberto jest księdzem i kocha kobietę, którą poznał na misji w Afryce. Niebawem musi z powrotem pojechać do Hiszpanii, ale wróci do niej. Zrzuci sutannę i zostanie z kobietą o złotych oczach, która uczy dzieci w Afryce.
Jest popołudnie, droga z ubitej czerwonej ziemi. Po obu stronach słońce oświetla gęstą, zieloną roślinność. On zatrzymuje jeepa i czeka na nią w tym miejscu, w którym miała się zjawić. Kobieta o złotych oczach pojawia się niebawem – prowadzi ciężarówkę, na pace pełno jest dzieci. Wychodzi z szoferki i zatrzymuje się na czerwonej drodze, by go pożegnać.
– Moja kochana – mówi Julio Alberto, obejmując ją. – Niech cię Bóg strzeże, niech chroni ciebie i te dzieci. Wrócę niebawem.
Całuje ją w policzek i wtedy słyszy jej szept.
– Czekam. Zawsze będę czekać.
Godzinę później jeepa, w którym jadą Julio Alberto i jego przyjaciel z Afryki, zatrzymuje zbrojny patrol. Każą im wysiąść z samochodu i cały czas celując do nich z karabinów, rozkazują wejść do niewielkiego szałasu. Sadzają go plecami do drzwi, mówią do niego dialektem, którego nie rozumie. Nie jest w stanie im odpowiedzieć, nie może niczego wytłumaczyć. W tym momencie zaczyna rozumieć, że już stąd nie wyjdzie. Myśli o kobiecie o złotych oczach i chwilę później czuje ukłucie, tylko ukłucie, jednak gdy patrzy w dół, widzi, że jego ciało przeszyła na wylot klinga wbitej w plecy maczety. Ostrze wysuwa się, a ciemna krew zaczyna płynąć powoli, a potem coraz szybciej i szybciej, gdy kolejne uderzenia maczet ćwiartują go na kawałki. Światło, coraz więcej popołudniowego światła i jej głos:
– Zawsze będę czekać.
Ma sześć lat – mały chłopiec z Candás, do którego głowy dziadek przykładał pistolet, bardziej świadomy własnej śmiertelności niż ktokolwiek z jego rówieśników – gdy po raz pierwszy śni o kobiecie ze złotymi oczami. Od tego czasu ten sen będzie powracać przez całe jego życie, taki sam: setki razy będzie ginąć w afrykańskim szałasie, porąbany maczetami, w potoku krwi i światła, słysząc, że kobieta, którą kocha, zawsze będzie na niego czekać.
1989, Tetiaroa, Polinezja Francuska
Każdy zasługuje na kolejną szansę, prawda? Nawet jeśli to już trzeci raz. Ale teraz będzie inaczej, im dłużej na nią patrzy, tym bardziej Patricia Saurí przypomina mu kobietę z jego afrykańskiego snu. Wysoka blondynka o jasnych oczach. Kiedy leży, w tym świetle, jej opalona skóra wydaje się ciemnozłota. Nigdy nie był tak szczęśliwy jak tu, z nią, na prywatnej wyspie Marlona Brando. Mieszkają w apartamencie, którego ogromne okna wychodzą na niebieski atol wybrzeża Tetiaroa. Żyją jakby byli gwiazdami kina i jakby jutro miało nie nadejść.
Jednak jutro nadchodzi, a każdego dnia coraz trudniej się z nim zmierzyć. Zwłaszcza gdy po nieprzespanej nocy człowiek nie ma siły nawet zwlec się z łóżka. A nieprzespanych nocy jest coraz więcej. Patricia śpiewa w barach i klubach nocnych, a Julio Alberto zawsze jest u jej boku. Potem, gdy wszystko znów się rozpadnie, powie, że to Patricia rzuciła na niego urok. To ona – tak podobna do kobiety z jego snu – była dla niego kamieniem u szyi, gdy szedł na dno. Każdej nocy, gdy szedł na imprezę, wraz z nią, wiedział, że znowu popłynie. Kokaina, prawdziwa miłość jego życia, była na wyciągnięcie ręki, a on nie był w stanie jej nie wyciągnąć.
Jego córka Samantha ma sześć miesięcy, gdy Patricia odchodzi, zabierając ją ze sobą. Znów w jeden rok Julio Alberto traci wszystko. Córkę, żonę i nawet piłkę nożną, gdy przychodzi dla niego ostateczny moment zakończenia kariery. Sklep z motocyklami, który postanowił otworzyć, płonie w niewyjaśnionym pożarze. Nagle okazuje się, że jest winien Skarbowi Państwa 70 milionów peset. Do zapłacenia od ręki, bez odroczeń. Grunt osuwa mu się spod nóg i pozostaje tylko jedno, czego może się chwycić: kokaina. A potem spirala nakręca się, powtarzając wciąż tę samą litanię: kokaina, alkohol, kurwy... Nie potrafi nazwać tego, co czuje. Słowo „depresja” nie pojawia się w jego myślach nawet przez chwilę – nic dziwnego, w końcu stara się, by te myśli wciąż były puste, inaczej nie byłby wstanie ich znieść. Tylko kokaina jest w stanie tego dokonać. Jednak w końcu nawet ona przestaje wystarczać i nie potrafi już wyczyścić jego myśli. Spirala wciąga go coraz głębiej. W końcu nadejdzie moment, gdy będzie można się z niej wydostać tylko w jeden sposób.
***
Ostatnia kreska. Wciąga ją głęboko aż poczuje ogień palący go w zatokach, a potem wychodzi na ulicę. Jest letnia noc. Przy pustej drodze światła latarni płoną w jego oczach jaśniej niż powinny. Chwiejnym krokiem wchodzi na jezdnię i układa się wzdłuż pasa. Szeroko otwartymi oczami patrzy w niebo. Prędzej czy później coś przejedzie i wszystko wreszcie się skończy. Już słyszy rytmiczny szum kół trących o asfalt i głuchy odgłos silnika. A może to tylko jego własne tętno? Jednak nie, to coś dużego. Autobus? Ciężarówka? Tak, ciężarówka. Jest na tyle blisko, że już oślepiają go światła. A potem... tylko nagły powiew wiatru, który odrzuca go na pobocze, gdy rozpędzony tir mija go, mknąc drugim pasem.
To już piąty raz, gdy bezskutecznie próbuje się zabić. Skoro śmierć tak bardzo nie chce do niego przyjść, może jednak trzeba spróbować żyć dalej?
1996, Malediwy, Ocean Indyjski
Otworzył mały sklepik z pamiątkami dla turystów. Dorywczo pracuje w hotelach. Tu, na Malediwach, przypomniał sobie nawet o futbolu – znów gra, tym razem w barwach lokalnej drużyny pod nazwą Valencia.
Z przeszłością próbuje się pogodzić poprzez spowiedź, która w jego przypadku przybiera formę książki. Zostanie opublikowana pod tytułem „Mi verdad” – „Moja prawda”. Dochód ze sprzedaży zostanie przeznaczony na fundacje walczące z uzależnieniem od narkotyków. Wydaje się, że na Malediwach ostatecznie pogodził się ze wszystkim i z wszystkimi.
– Życie nauczyło mnie tego, jak przebaczyć. Także Maradonie. Mimo że on sam nie przebaczył mnie. Zapraszam Diego tutaj, na Malediwy. Tu można uciec od problemów z prochami.
Ta ucieczka i lizanie ran na Oceanie Indyjskim będą trwały dwa lata.
– Znalazłem tu raj i za żadne skarby nie chcę go stracić.
A jednak został jeszcze w Barcelonie ktoś, kto jest mu bliski. Jego dwie córki: Carolina i Samantha. Chociaż ich matki nie pozwalają im utrzymywać kontaktów z ojcem, on nie jest w stanie się z tym pogodzić. Twierdzi, że jedyne, czego teraz potrzebuje, to móc przytulić je obie w Boże Narodzenie. Pakuje walizki i po dwóch latach rozstaje się z rajem, który znalazł. Nie minie wiele czasu nim odkryje, że był to błąd.
– Nie jestem w stanie żyć w Hiszpanii.
2002, Barcelona, Katalonia
Policję wezwał ktoś z hotelowej obsługi. Gdy otwierają siłą drzwi apartamentu 342, widzą, że cały pokój jest zdemolowany. Na podłodze, na porozbijanych meblach – wszędzie widać ślady krwi. W kącie walają się odcięte kable telefonu. Pośród tego wszystkiego stoi człowiek, w którym z trudem można rozpoznać byłego obrońcę Barcelony. Może nawet trudno rozpoznać w nim człowieka? Nie ma koszuli, na jego skórze, widać liczne rany cięte – rozbite szkło czy może nie? Większość z nich wciąż jeszcze krwawi. Nawet stojąc, niepewnie utrzymuje równowagę. Patrzy ku policjantom nieruchomym wzrokiem.
– Jestem opętany przez demona... – oznajmia bełkotliwie.
Odwraca się – na dywanie zostają krwawe ślady jego bosych stóp. Otwiera drzwi balkonu i staje na balustradzie. Złapią go i wciągną z powrotem do pokoju zanim zdąży zrobić jeszcze jeden krok. To szósty raz, gdy Julio Alberto próbuje ze sobą skończyć.
– Przez kokainę chciałem zniszczyć siebie. To był symbol gówna, którym jestem.
Jeszcze w karetce aż do utraty przytomności powtarza, że jest opętany. Później zrozumie, że było inaczej.
– Sam jestem jak demon. Jestem jak Demian z powieści Hermana Hesse.
„Nie trzeba się nikogo bać. A jeśli ktoś się kogoś boi, to znaczy, że udzielił mu władzy nad sobą”.
Przez całe życie sądził, że gdy spirala wciąga cię coraz głębiej, istnieje tylko jedno wyjście. To nieprawda, są dwa wyjścia, chociaż to drugie jest o wiele trudniejsze. Odwyk.
2015, Tybet
Gdy zakończył leczenie w szpitalu psychiatrycznym, na długo jeszcze pozostał w Barcelonie. Wybawieniem okazała się dla niego FCB Escola i praca dla klubu, w którym spędził najlepsze lata swojej kariery. Zakończył ją dopiero w 2014 roku, bo jak odkrył znacznie wcześniej – nie potrafi żyć w Hiszpanii. Wyjechał do Chorwacji, by tam zacząć nowe życie. Do Barcelony przyjeżdża czasem, na święta. Teraz znów pakuje walizki. Wyłącza telefon, odcina się od Internetu. Czeka na niego Tybet. Nie wie, jak długo tam zostanie, w tej chwili jest pewien wyłącznie jednego.
– Mecz, który gram przeciwko narkotykom, będzie trwać do ostatniego dnia mojego życia. Gram go każdego dnia, każdej kolejnej minuty. Będzie trwał bardzo długo i nie mogę sobie w nim pozwolić na najmniejszy błąd.
Próbuje zasnąć. Wie, że kiedy się obudzi, znów będzie sam. Przywykł do tego. Tak jest od lat. Właściwie tak właśnie jest od samego początku, zawsze żył sam. Zanim się położy włączy światło w korytarzu, żeby paliło się całą noc. Nie boi się ciemności, nie w tym rzecz. Zostawia włączone światło, żeby kobieta o złotych oczach z jego snu mogła znaleźć drogę. Cały czas wierzy, że kiedyś w końcu ją spotka w prawdziwym życiu i usłyszy:
– Jestem. Przecież mówiłam, że zawsze będę czekać.
Artykuł, autorstwa redaktor FCBarca.com dla ¡Olé!, magazynu miłośników hiszpańskiego futbolu - KLIK!
Komentarze (26)
A co do samej treści,ten artykuł tylko utwierdził mnie w przekonaniu że uzależnienie to najgorsza rzecz jaka może spotkać człowieka w życiu,może zniszczyć wszystko...
Sam coś pisywałem, ale by porywało to "nieco" bardziej niż lektura wezwania do zapłaty, trzeba mieć jednak "to coś"
Po raz kolejny - wyrazy uszanowania.