Od Beckhama po Paryż, czyli o pierwszej kadencji Laporty

Michał Gajdek

10 marca 2023, 11:45

12 komentarzy

Fot. Getty Images

Niedawno minęły dwa lata od wygrania przez Joana Laportę wyborów i ponownego objęcia funkcji presidente FC Barcelony. Popularny Jan nie musiał się zbytnio wysilać w ostatniej kampanii wyborczej, w zupełności wystarczyła siła jego nazwiska. Siła, którą budował podczas swoich poprzednich rządów – przyjrzyjmy się im zatem i sprawdźmy, czy Laporta z 2003 roku to ten sam Laporta, co obecnie.

20 lat to przecież szmat czasu. Gdy Joan Laporta po raz pierwszy obejmował władzę w klubie Pedri dopiero raczkował, a Gavi nie kopał jeszcze nawet w brzuchu swojej mamy. A przecież związki rzutkiego prawnika z Blaugraną sięgają czasów jeszcze bardziej odległych.

Niebieski słoń, czyli Laporta-opozycjonista

Pierwszy raz socios Barcelony mogli bowiem usłyszeć o Janie, gdy ten młody, 35-letni adwokat, był częścią kandydatury Àngela Fernándeza w wyborach prezydenckich w 1997 roku. Ledwo 17,5% głosów wobec 76,3% zdobytych przez José Luis Núñeza trudno jednak było uznać za sukces. Mimo to Laporta nie składał broni i już rok później stanął na czele organizacji Elefant Blau (Niebieski słoń), która wszczęła procedurę wotum nieufności wobec Núñeza. Mimo, że ta okazała się nieskuteczna, długoletni prezydent tak czy siak ustąpił ze stanowiska w 2000 roku, a Laporta pojawił się w przyspieszonych wyborach jako członek kolejnej kandydatury, tym razem Lluísa Bassata. Bassat nie został jednak prezydentem, a wraz z nim poza klubem w dalszym ciągu pozostawał też Laporta.

Wiem, że tempo tej opowieści jest szybkie i od nadmiaru nazwisk może się zakręcić w głowie, ale spokojnie - z tego okresu warto właściwie zapamiętać dwie rzeczy. Po pierwsze – nazwisko Bassat. Po drugie – fakt, że w ciągu trzech lat Laporta trzy razy próbował dojść do władzy w klubie – i wszystkie trzy razy poległ. Zwłaszcza będąc dobrze sytuowanym adwokatem można by na to machnąć ręką, prawda? No ale to nie byłoby w stylu Jana.

Sprowadzę wam Beckhama, czyli nikt nam nie da tyle, ile Laporta obieca

Okazja by raz jeszcze spróbować opanować świat przejąć władzę w FC Barcelonie nadarzyła się stosunkowo szybko, bo już w 2003 roku. Zwycięski trzy lata wcześniej Joan Gaspart ustąpił ze stanowiska wobec tragicznej sytuacji klubu i po raz kolejny zwołano przedterminowe wybory. Zasłynęły one z największej liczby kandydatów, których zgłosiło się (i zebrało podpisy wymaganej liczby socios) aż sześciu. Za zdecydowanego faworyta uchodził Lluís Bassat – tak, ten sam, którego Laporta wspierał jeszcze trzy lata wcześniej.

Jan był wówczas w dalszym ciągu bardzo młody jak na stanowisko, do którego aspirował, ledwo po czterdziestce. Potrafił to jednak obrócić na swoją korzyść. Wraz z gronem innych energicznych przedsiębiorców, w tym Sandro Rosellem, w kampanii wyborczej grzmiał, że trzeba skupić się na przyszłości, przedstawiając socios kolorowe prezentacje w PowerPoincie i zapowiadając skończenie z modelem wszechwładztwa prezydenta. Jeżeli coś Wam dzwoni, ale nie wiecie w którym kościele, to służę pomocą – to właśnie dlatego Victor Font kreował się na Laportę 2021 roku w ostatnich wyborach prezydenckich.

Wróćmy jednak do 2003 roku. Oczarowana wizerunkiem Laporty katalońska prasa okrzyknęła go nawet mianem Kennedy’ego barcelonismo, ale to wszystko nie wystarczało, aby stać się faworytem. Bassat, oprócz wyrobionego nazwiska, miał prawdziwego asa w rękawie, tj. Pepa Guardiolę jako przyszłego dyrektora sportowego. Na zaledwie jedenaście dni przed głosowaniem Mundo Deportivo w sondażu dawało Bassatowi zwycięstwo z 37.8% głosów, zaś sam Laporta był dopiero trzeci.

 

Przełom nastąpił dosłownie parę dni przed wyborami, gdy Laporta publicznie ogłosił, że w przypadku wygranej sprowadzi do Barcelony ówczesną gwiazdę Manchesteru United, Davida Beckhama. Oczywiście doskonale wiemy, że tak się ostatecznie nie stało, ale socios naprawdę mogli w to uwierzyć – United wydało nawet oficjalne oświadczenie potwierdzające trwające rozmowy.

15 czerwca 2003 roku Joan Laporta wygrał wybory, zdobywając 52,57% głosów i zostając czwartym najmłodszym prezydentem w historii. Władzę w klubie objął tydzień później, 22 czerwca (zapamiętajcie tę datę, będzie istotna), przejmując drużynę w rozsypce, która zakończyła sezon ligowy na 6. miejscu, odpadła w pierwszej rundzie Copa del Rey i w ćwierćfinale Ligi Mistrzów.

Chłopcy Rijkaarda, czyli Laporta-cruyffista

Objęcie władzy przez Laportę to czas gruntownych porządków. Beckhama, jak wiemy, nie było – ale w zamian przyszedł za to prawdziwy strzał w dziesiątkę, czyli Ronaldinho. A razem z nim sześciu innych zawodników, wśród których były zarówno rozczarowania (Ricardo Quaresma), jak i późniejsze legendy klubu (Rafael Márquez). W drugą stronę udało się zaś aż dwunastu piłkarzy, w tym Juan Roman Riquelme, Patrik Andersson czy Frank De Boer.

Zmiana nastąpiła także na pozycji trenera: pod wpływem Johana Cruyffa, wybór padł na Holendra. Guus Hiddink odmówił (podobno z uwagi na to, że chciano mu zapłacić mniej niż w PSV Eindhoven), a za Ronalda Koemana (o ironio…) Ajax chciał odstępne, którego Laporta nie miał zamiaru płacić. Skończyło się więc na wówczas niedoświadczonym Franku Rijkaardzie. Zresztą, „niedoświadczonym” to niedopowiedzenie – Rijkaard od roku pozostawał bezrobotny, a jego poprzednia przygoda trenerska to spadek do drugiej ligi ze Spartą Rotterdam, najstarszym holenderskim klubem.

Wybór, eufemistycznie mówiąc, nietypowy, prawda? Natomiast co było później, wszyscy wiemy. Sezon 2003/04 to wprawdzie 2. miejsce w lidze, ale połączone z wlaniem w serca culés nadziei wobec momentami świetnej gry (zwłaszcza po transferze Edgara Davidsa). Sezon 2004/05 to zdobycie mistrzostwa Hiszpanii po raz pierwszy w XXI wieku. Wreszcie sezon 2005/06 to nie tylko obrona ligowego tytułu, ale także drugi w historii klubu triumf w Lidze Mistrzów.

Gra o tron, czyli pierwszy rozłam wewnętrzny

W kwestiach instytucjonalnych tak kolorowo jednak nie było. Po pierwsze, po wyrzuceniu ze stadionu radykalnej grupy Boixos Nois Laporta spotykał się na ulicach Barcelony z groźbami śmierci.

Po drugie, nawet bardziej istotne – w 2005 roku doszło do rozpadu jego zarządu. Tłem konfliktu była oczywiście walka o władzę, która zakończyła się odejściem między innymi dwóch ludzi, których nazwiska na pewno dobrze znacie: Sandro Rosella (ówczesnego wiceprezydenta ds. sportowych, odpowiedzialnego m.in. za transfer Ronaldinho) oraz Josepa Marii Bartomeu (ówczesnego członka zarządu odpowiedzialnego za sekcję koszykarską). Razem z nimi zarząd opuściło jeszcze trzech dyrektorów, podnoszących że Laporta zmienił się i zagarnął całą władzę dla siebie, wbrew ustalonemu wcześniej wewnętrznie podziałowi obowiązków.

Trzeci cios przyszedł w 2006 roku. Ówczesny statut klubu przewidywał, że kadencja zarządu trwa cztery lata, które zbiegają się z sezonami piłkarskimi (1 lipca – 30 czerwca). Pamiętacie jeszcze kiedy dokładnie władzę objął Laporta? Na wszelki wypadek przypominam – 22 czerwca 2003 roku. To zaś przekonało katalońskich sędziów do uznania, że sezon 2005/06 był dla Jana nie trzecim, a czwartym w roli prezydenta: technicznie pełne sezony 2003/04, 2004/05 i 2005/06 były bowiem poprzedzone… ośmioma dniami sezonu 2002/03 (naturalnie, już dawno po zakończeniu wszystkich rozgrywek i bez możliwości podjęcia jakichkolwiek decyzji).

Tak czy owak, konieczne okazało się pilne przeprowadzenie wyborów. Biorąc jednak pod uwagę sukcesy sportowe nie mogło dziwić, że Laporta był jedynym prekandydatem, który zebrał wymaganą liczbę podpisów (prawie 9 tysięcy wobec wymaganych 1800) i został wybrany na kolejną kadencję (2006-2010).

Kolejna część tekstu ukaże się w najbliższych dniach.  

REKLAMA

Poleć artykuł

Aby dodawać komentarze, musisz być zalogowany.

To były trudne, ale wspaniałe czasy. Pamiętam swoją nastoletnią minę po przeczytaniu, że to Rijkaard zostanie trenerem. Niby fajnie, że Holender, ale akurat on papiery miał średnie. Potem się okazało, że to trener który był skrojony pod Barcę. Piękna kadencja z upragnioną LM w 2006.

Co do Rijkaarda, to myślę, że bardziej niż jego praca w Sparcie decydowała praca na stanowisku selekcjonera Oranje. Drużyna grała naprawdę dobrze i tylko pech zabrał im występ w finale EURO. A co by było, można tylko gdybać, ale w grupie(mecz o pietruszkę) z Francją wygrali ;)

Moja pierwsza kibicowska trauma ten półfinał z Włochami, mocno zapisał się w pamięci.

Potrzebowałem tego kontentu.

Ciekawe w jakim punkcie byłaby Barcelona gdyby zarządzał nią Perez, pewnie Messi byłby na swoim miejscu, klubu byłby pierwszym przekraczający roczny dochód 1mld euro a Espai Barca byłoby skończone 2-3lata temu.